czwartek, 23 listopada 2017

Leniwe z masłem raz, proszę !



To zdanie, w nowohuckim Barze Centralnym słyszałam wielokrotnie. Czasem, pracownica baru wydająca dania wzywała po pierogi ruskie, czasem po kotleta mielonego z ziemniakami, jednak ja, tytułem mojego wpisu uczyniłam najczęściej zamawiane przeze mnie danie - pierogi leniwe z masłem. Właściwie to z określeniem „pierogi leniwe”, spotkałam się po raz pierwszy dopiero w Barze Centralnym, bowiem w regionie z którego pochodzę, czyli Południowe Podlasie, danie to określa się kluskami leniwymi. Mimo odmiennej nazwy cała reszta się zgadza. Zrobione z serowego ciasta, polane masłem z bułką tartą i posypane cukrem pudrem, który momentalnie rozpuszcza się na maślanej omaście, stanowią jedno z lepszych kulinarnych doznań tego miejsca.

Wchodząc do baru niemalże za każdym razem uderza mnie zapach podawanych tu dań – domowej jarzynowej z lanymi kluskami czy zasmażanej kapusty. Zawsze jako pierwszy reaguje zmysł węchu, zaraz potem słuch, który przyzwyczaja nas do panującego tam gwaru. Rozmowy i odgłosy z kuchni przerywane są co jakiś czas wezwaniami po odbiór porcji naleśników z serem.

Bar Centralny istnieje od ponad pięćdziesięciu lat, nieustannie, w tym samym miejscu. Otwarto go tuż po wybudowaniu Nowej Huty, by pracownicy Kombinatu mieli dostęp do domowych, niedrogich posiłków. Jest to prawdopodobnie jedyne takie miejsce, które przetrwało próbę czasu i utrzymało swój charakter. W okresie PRL - u podobnych barów mlecznych na terenie Nowej Huty było znacznie więcej. Obecnie tylko nieliczne z nich wciąż istnieją. 

Dziś Bar Centralny stanowi nie lada atrakcję i żywy relikt poprzedniego ustroju. Zlokalizowany tuż przy Placu Centralnym, przyciąga wielu zagranicznych turystów, chcących poczuć klimat czasów i egzotykę byłego systemu. Jednak to nie zagraniczni przyjezdni stanowią większość przychodzących tu osób, są to przede wszystkim mieszkańcy Nowej Huty - wiekowi emeryci, którzy miejsce to znają jeszcze z czasów swojej młodości, kiedy wielu z nich pracowało w Hucie im. Lenina.


Przekraczając próg Baru Centralnego zawsze kieruję się na koniec kolejki, czynność ta jest tak naturalna i automatyczna, że dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że zachowanie to, jest w pewien sposób egzekwowane przez samo miejsce i stanowi element bardziej złożonego mechanizmu. Nie zauważyłam, by przychodzący tu klienci w pierwszej kolejności siadali do stolików i przy nich zastanawiali się nad wyborem posiłku. Każdy kto tu przychodzi automatycznie kieruje się na koniec kolejki i to właśnie tam podejmuje jedną z ważniejszych kulinarnych decyzji swojego dnia. 

Fakt, że Bar Centralny jest jedynym takim miejscem w centrum Nowej Huty sprawia, że niemal o każdej porze dnia jest w nim tłoczno. Próbowałam przychodzić tu o różnych porach, by sprawdzić możliwą hipotezę, czy to tylko pora obiadowa przyciąga tak wielu klientów. Jak się jednak okazało, niezależnie od pory dnia, kolejka stanowi stały element tego miejsca. Każdy klient Baru Centralnego niezależnie od wieku, statusu materialnego czy pozycji społecznej w pierwszej kolejności kieruje się na jej koniec. Tu nie ma wyjątków, a w kolejce każdy jest równy i swoje odstać musi. Niekiedy czas oczekiwania wynosi 10 minut, czasem bywa to nawet pół godziny. Nikt tu jednak nie narzeka, nikt nikogo nie pospiesza, a czas spędzony na oczekiwaniu wykorzystuje na rozmowy, czy podejmowanie trudnej osobistej decyzji „ co by tu dziś zjeść”. 

Po złożeniu zamówienia w okienku, gdzie wydawane są także posiłki, klienci przechodzą do kolejnego, w którym należy uiścić opłatę za zamówione dania. Następnie każdy z zamawiających podejmuje próbę znalezienia wolnego miejsca przy stoliku, która nie zawsze bywa łatwa. Z powodu popularności Baru Centralnego, a także ograniczonej ilości miejsc siedzących, niektórzy z tutejszych bywalców wykorzystują możliwość zamówienia dań na wynos. Nad okienkiem widnieje wymowna informacja, że ilość zamawianych dań nie może przekroczyć 5 porcji na osobę.


Kto przychodzi do Baru Centralnego? Wszyscy. Myślę, że to określenie jest jak najbardziej trafne. Ceny dań nie przekraczają 7 zł za porcję, co sprawia, że prawdopodobnie każdego stać tutaj na ciepły posiłek. Przez kilka miesięcy moich obserwacji mogłam spotkać w barze wiele różnych osób - od bezdomnych, czy ubogich emerytów po matki z dziećmi, pracowników nowohuckich firm czy zagranicznych turystów. Z niektórymi z nich udało mi się zamienić kilka zdań, a czasem nawet zjeść wspólnie posiłek, gdyż dosiadanie się do zajętych stolików, nie jest tu niczym niespotykanym.

Tak właśnie poznałam pana Zbigniewa, starszego pana, który zagadał do mnie w kolejce, po czym dosiadł się do mojego stolika. Do baru przychodzi niemalże od początku jego istnienia. Zapytany przeze mnie czy miejsce to, zmieniło się na przestrzeni lat odpowiedział, że nie bardzo. Kolejka zawsze rozciąga się na co najmniej kilkanaście osób, a smażone jajko z ziemniakami nadal jest smażone, a nie odgrzewane w kuchence mikrofalowej. On sam natomiast, ma tu swój specjalny zestaw, którego nie ma w dostępnym na ścianie jadłospisie.

Pan Zbigniew jako młody chłopak przyjechał do Nowej Huty za pracą, jak wielu innych młodych ludzi, którzy uwierzyli w ideę miasta stworzonego dla nich. Dziś to oni stanowią głównych klientów Baru Centralnego . Wielu z nich to miejsce zapewnia jedyny ciepły posiłek, na który mogą sobie pozwolić, żyjąc jedynie za swoje niewielkie emerytury, co podkreślał starszy mężczyzna, którego spotykałam niemalże za każdym razem moich pobytów w barze. Przychodzi tu ze swoim słoikiem, a w torbie ma bochen chleba, z którego odłamuje niewielkie kawałki, jedząc porcję zupy za 2zł 37 gr.

Swoisty rytm Baru Centralnego oraz spotkani tu ludzie sprawiają, że miejsce to, jest na swój sposób wyjątkowe. Nawet fakt, że bar staje się coraz bardziej popularny wśród turystów odwiedzających Kraków, nie wpływa znacząco na to miejsce, które żyje swoim życiem i funkcjonuje niezmiennie, w ten sam sposób od ponad 50 lat. Tu w dalszym ciągu władzę sprawują panie z kuchni, które utrzymują ład i porządek, a do obcokrajowców próbujących złożyć zamówienie, głośno i wyraźnie odpowiadają po Polsku, że pierogi z mięsem się już skończyły i w zamian mogą dostać ruskie. W Barze Centralnym stali bywalcy mają swoje ulubione stoliki, tak jak ten tuż przy zmywaku, przy którym można uraczyć się niedokończonymi daniami. Jedyną osobą, mogącą to utrudnić jest Pani Zmywająca, od której nastroju i dobrej woli zależy, czy tego dnia dane im będzie dokończyć kotleta, czy tylko trochę ziemniaków z surówką.

fot. Tomasz Wawer
p.p.

wtorek, 26 września 2017

Czy zmiana jest "Stylowa"?"





Restauracja „Stylowa” znajduje się na Osiedlu C 3 w Nowej Hucie od 22 lipca 1956 roku. Jest to najstarszy lokal w tej części miasta, który początkowo, przez około rok czasu istnieje jako kawiarnia, jednak później, w 1957 roku zmienia swój charakter na bardziej gastronomiczny, oferując kartę z pełnym zakresem posiłków. Nie można zapomnieć, wstępnie opisując to miejsce, że praktycznie od samego początku, w sobotni wieczór organizowane są tutaj dansingi. W Internecie można znaleźć informację, że to właśnie w „Stylowej” uczono mieszkańców delektować się kawą. Właśnie tak wspominam swój pierwszy bezpośredni kontakt z tym miejscem – parzona kawa z fusami, w zwykłej szklance, która parzy palce niecierpliwie sięgających po pierwszy łyk. Będąc tu po raz pierwszy, ciężko skupić swoją uwagę tylko na jednym elemencie wnętrza, jednak, gdy sięgam pamięcią do moich najodleglejszych czasowo wspomnień ze „Stylowej”, obok kawy, zawsze towarzyszy im mały pomnik Lenina, ustawiony na stoliku, którego trudno nie zauważyć idąc w stronę lady barowej. Pomnik taki sam jak ten, który po transformacji systemowej znika z Alei Róż. Na zewnątrz „Stylowej” sukcesywnie znikają także wszelkie ślady po Leninie i jego dziedzictwie. Czy w takim razie ciągła obecność małego pomnika wewnątrz restauracji miałaby wskazywać na brak jakiejkolwiek w niej zmiany?





Niedługo musiałem czekać, przebywając w restauracji, aby spotkać się z sytuacjami w których klienci oczekują, a wręcz domagają się „komuny”. Oczekują braków zaopatrzenia, krótkiej odpowiedzi „nie ma” od jednej z kelnerek, która, w oczach klientów przyjeżdżających tutaj w celach przede wszystkim turystycznych, idealnie dopełnia narrację „Stylowej” jako reliktu przeszłości. Czy rzeczywiście, po osiemdziesiątym dziewiątym nic się tutaj nie zmieniło? Zdania w tej kwestii mogą być podzielone, jednak nie tylko w obszarze „zmieniło się/ nie zmieniło się”. Bo zmieniło się na pewno. Różnica zdań pojawia się przede wszystkim na dużo głębszym poziomie odczuwania tego miejsca jako żywe/martwe. Warto tutaj wprowadzić termin egzotyzacji, który usystematyzuje rzeczywistość "Stylowej". Egzotyzację rozumiem jako uwypuklenie poszczególnych elementów wyobrażenia na dany temat doprowadzające do tendencyjnego postrzegania i stereotypizacji – jest to właśnie odczuwanie miejsca jako martwe. W moim przypadku tematem jest restauracja, a tendencyjnym postrzeganiem jest turystyczne „polowanie na komunę”. Różnica determinująca zdania „zmieniło/ nie zmieniło się” przebiega więc raczej na linii wewnątrz - zewnątrz, środowisko egzotyzowane - środowisko egzotyzujące, pracownicy, bywalcy Stylowej - turyści poszukujący śladów przeszłości. Pierwsza grupa, a więc pracownicy i stali bywalcy, uczestniczy w ciągłym powstawaniu tego miejsca, jego płynnym byciu. Druga natomiast, czyli turyści, próbuje (chce?) widzieć to miejsce zatrzymane - w naiwnym, jak również w najgłębiej ontologicznym sensie - zatrzymane w czasie, przestrzeni oraz samym byciu. „Stylowa” jest dla nich martwa. Czyż to nie właśnie tym, którzy postrzegają ją jako atrakcję turystyczną zależy na stanowisku „wszystko jest tutaj jak za komuny”? A przecież to miejsce niezaprzeczalnie zostało zbudowane z myślą o mieszkańcach, dla mieszkańców. Miejscowi są nieodzownym elementem codziennej egzystencji restauracji. Nikt z nich nie poszukuje tu ruin czasu. W toku codziennego życia, dla mieszkańców Nowej Huty drogi krzyżują się na kawie lub piwie właśnie tutaj. Toczone tu rozmowy, ani na krok nie odbiegające od tematów życia codziennego, wspomnień oraz marzeń. Rozmowy, które potajemnie, jednym uchem podsłuchiwałem pijąc fusiastą kawę, dające mi nieodparte, często bardzo ciężkie, poczucie autentyczności istnienia, którego żadna, nawet najbardziej umiejętnie prowadzona narracja egzotyzująca nie będzie w stanie stłumić. Jednak by to zobaczyć, trzeba zacząć patrzeć i żyć, a nie oglądać świat, który z własnej woli zamieniło się w kamień. 


k.h


czwartek, 27 lipca 2017

„Być jak feniks”: „życia” Zalewu Nowohuckiego

Zalew Nowohucki/MICHAŁ ŁEPECKI
http://krakow.wyborcza.pl/krakow/51,35798,20126429.html?i=0


Zdaję sobie sprawę, iż nadany poniższemu wpisowi tytuł może początkowo wydać się czytelnikom niejasny, a nawet przesadnie patetyczny. Cóż bowiem ma wspólnego park nad Zalewem z mitologicznym ptakiem?! Zestawienie to nie jest jednak przypadkowe… Ma na celu podkreślenie jednej z podstawowych cech “Zalewu Nowohuckiego” jaką jest jego cykliczność – sezonowość, a nawet zdolność do odradzania się.


Wydzielony pod koniec lat 50. teren miał za zadanie służyć mieszkańcom dzielnicy jako przestrzeń wypoczynkowo - rekreacyjna. Trzeba przyznać, iż mimo upływu lat oraz zaistniałych w tym czasie przemian ustrojowych opisywany obszar miasta nie zatracił swej pierwotnej funkcji. Sporym zmianom uległ jednak sposób jego definiowania. Początkowo teren “Zalewu Nowohuckiego” był miejscem wypoczynku dedykowanym pracownikom “Kombinatu Metalurgicznego - Huty im. J. Lenina” (i ich rodzinom). Wówczas, jak się dowiedziałam, wspomniany zakład przemysłowy miał patronat nad Zalewem, organizując tam rozmaite festyny (np.: z okazji Dnia Dziecka). Urządzane były wówczas potańcówki oraz konkursy dla dzieci i dorosłych (jak chociażby popularna gra w lotki/rzutki czy zawody w strzelaniu z wiatrówki). 


Z początkiem lat 70., z inicjatywy społecznej (o czym informuje niewielka tablica pamiątkowa umieszczona na ścianie obok drzwi wejściowych) powstał na terenie Zalewu “Dom Wędkarza” - niepozorny piętrowy budynek o ciemnopomarańczowej elewacji, którego parter po dziś dzień stanowi siedzibę “Koła Wędkarskiego” dzielnicy, a zarazem główny punkt administracyjny “Zalewu Nowohuckiego” (na piętrze znajduje się “Sala weselna"). Moi rozmówcy nie potrafili mi jednak powiedzieć na jakiej zasadzie główna siedziba “Koła Wędkarskiego” współegzystowała z “Hutą im. J. Lenina”, której zarząd, jak już wspominałam, przez wiele lat pełnił rolę gospodarza Zalewu. Dziś sam “Dom Wędkarza” zdaje się stopniowo tracić na znaczeniu. Z początkiem wiosny niejednokrotnie słyszałam narzekania łowiących, że ryby nie biorą, “a karpi w zalewie coraz mniej”. Logicznym wydaje się więc wniosek, że i ta funkcja Zalewu staje się coraz mniej istotna.


Nie oznacza to oczywiście, iż “Dom Wędkarza” stracił większość stałych członków Koła. W trakcie prowadzonych przeze mnie badań miałam okazję porozmawiać między innymi ze Zbigniewem, który jest jednym z nich. Mimo otwarcie wyrażanego niezadowolenia z obecnej kondycji “Koła Wędkarskiego”, mężczyzna od lat cieszy się z możliwości połowu nieopodal domu. Warto tu również nadmienić, że Zbigniew korzysta z terenu “Zalewu Nowohuckiego” od początku jego istnienia. Ponadto, nie mogąc bezpośrednio uczestniczyć przy budowie “Domu Wędkarza” ze względu na odbywaną wówczas migrację zarobkową w Niemczech, przesyłał pieniądze na rzecz jego powstania. Może właśnie dlatego, nie szczędził on gorzkich słów, uskarżając się na podniesienie cen pozwoleń wędkarskich czy też zmniejszenie populacji karpi, którymi w ciągu roku zarybiany jest Zalew. Zbigniew wyraził podczas naszej rozmowy przypuszczenie, że pogorszenie się warunków połowu ryb jest wynikiem malejącej liczby członków “Domu Wędkarza.” Sugerował również, iż może mieć na to wpływ zaostrzenie wymogów formalnych jak chociażby jednoznaczne określenie dni, a nawet dozwolonych godzin połowu karpi oraz dopuszczalnej dziennej normy “złapanych” ryb. 


W kontekście przytoczonej w powyższym akapicie rozmowy, słusznym wydaje się przypuszczenie, że właśnie zanikanie jednej z podstawowych cech “Zalewu Nowohuckiego” sprawia, że z końcem zimy oraz początkiem wiosny zdaje się on “ziemią niczyją". Niewielu mieszkańców dzielnicy pamięta wówczas o parku nad Zalewem. W tym czasie służy on przede wszystkim jako miejsce spacerów z psem oraz skrócona trasa z pracy do domu. 


Mimo niewielu użytkowników Zalew zdaje się w symboliczny sposób wyraźnie podzielony na poszczególne sfery, z których każda służy “innego rodzaju odbiorcom”. Wędkarze korzystają przede wszystkim z przygotowanych dla nich stanowisk (niewielkich betonowych stojaków z drewnianymi siedzeniami) ustawionych w jednakowych odstępach wzdłuż brzegu, przy którym usytuowany jest również budynek “Domu Wędkarza”. Właściciele psów spacerują zazwyczaj ze swoimi czworonogami główną aleją ciągnącą się wokół akwenu. Korzystające z pierwszych słonecznych dni, rodziny z małymi dziećmi przychodzą na plac zabaw znajdujący się po przeciwległej stronie parku. Osoby regularnie uprawiające sport, ćwiczą natomiast na specjalistycznych przyrządach stanowiących “siłownię polową” ustawioną nieopodal placu zabaw. Jedynymi użytkownikami, zdającymi się nie przestrzegać nieformalnie ustanowionych granic wewnątrz “Zalewu Nowohuckiego” są biegacze i rowerzyści - korzystający z przestrzeni parku w sposób całkowicie dowolny. Warto przy tym nadmienić, iż naruszenie umownie ustalonych granic wiąże się z narażeniem na gniew pozostałych użytkowników parku nad Zalewem. Nie jest bowiem dobrze widziane by zabawy dzieci (np.: uderzanie patykami w taflę wody, stanowiące zawody w stworzeniu jak największej fali lub dokarmianie ptactwa wodnego – kaczek i łabędzi) przyczyniły się do płoszenia ryb lub niedopilnowane przez właścicieli psy biegały luzem obok placu zabaw. Wspomniane sytuacje prowadzą nieuchronnie do utyskiwań lub kąśliwych uwag pod adresem osób niestosujących się do przyjętych powszechnie zwyczajów.


Panujące w okresie zimowo - wiosennym zasady ulegają przewartościowaniu z początkiem lata… Nie obowiązują wówczas nieformalnie ustanowione granice wewnątrz „Zalewu Nowohuckiego,” a i ustanowiony przez „Dom Wędkarza” regulamin ulega czasowemu zawieszeniu. Zniesiony zostaje chociażby bezwzględny zakaz korzystania na terenie akwenu ze sprzętu do pływania (np.: rowerków wodnych). Choć trzeba przyznać, że odgórnie ustalone zasady, nigdy nie są tam szczególnie rygorystycznie przestrzegane. Nikt bowiem mimo wyraźnego zakazu nie ma większych problemów ze swobodnie korzystającymi z (wszystkich) alejek spacerowych rowerzystami czy też osób dokarmiających łabędzie lub kaczki. Jak zostało już wspomniane teren parku nad Zalewem zdaje się późną wiosną odradzać niczym mityczny Feniks. Park stopniowo się zaludnia. Nieistniejące lub nieczynne zimą budki z małą gastronomią rozpoczynają swoją sezonową działalność. Niemal w każdym miejscu “Zalewu Nowohuckiego” zakupić można piwo, lemoniadę, lody czy frytki. Znajdujący się na lewo od “Domu Wędkarza” stojak z rowerami pustoszeje. Przy tymczasowych lokalach gastronomicznych zapełniają się ustawione na czas lata stoliki z parasolami. Nieopodal “siłowni polowej” rokrocznie budowana jest scena dla koncertujących w tym czasie muzyków oraz aktorów teatralnych wystawiających swoje spektakle (nierzadko, sądząc po tytułach zamieszczonych na plakatach reklamowych wiszących wokół Zalewu, inspirowanych specyfiką życia w Nowej Hucie). Wokół sceny ustawiane są liczne “leżaki plażowe” i pufy. Ten okres roku jest wyraźnie wyczekiwanym przez mieszkańców dzielnicy. Świadczy o tym chociażby odręczny napis na okiennicy niewielkiej drewnianej budki z kebabem i BBQ: „Antoni wróć – smakosze z Australii.” Zacytowana tu adnotacja nie jest jednak postrzegana jako akt wandalizmu, a raczej dowód sympatii., wskazujący również, iż przynajmniej część właścicieli czasowych lokali z fast food'em znana jest użytkownikom Zalewu od dawna. Wiosną oraz z początkiem lata kilkukrotnie udało mi się usłyszeć serdeczne powitania klientów z właścicielem wspomnianej butki z kebabem oraz pracującymi dla niego kucharzami. Warte wspomnienia jest również, iż znaczna część tych osób witała się ze sobą po imieniu.


Wypowiedziane w połowie marca przez jednego z mieszkańców Nowej Huty słowa, że „nad Zalewem nic się nie dzieje”, podlegają jak widać czasowemu zawieszeniu. Warto tu również nadmienić, że jedyną niezagospodarowaną w tym okresie przestrzenią parku pozostają opustoszałe stanowiska wędkarskie. To też, słuszną zdaje się hipoteza, iż “Zalew Nowohucki” traci stopniowo rolę miejsca połowu ryb. W okresie wakacyjnym uwidacznia się jednak wyraźnie (mimo zaistniałych przemian w jego definiowaniu) jego pierwotna funkcja jaką jest miejsce wypoczynku, spotkań i rekreacji mieszkańców dzielnicy. Co więcej, opisane wypowiedzi i zachowania użytkowników tej przestrzeni wyraźnie sugerują, że mimo swoistego zastoju w okresie zimowym teren parku nad Zalewem nie znika ze świadomości mieszkańców Nowej Huty. Zdaje się być nieodzowną częścią krajobrazu dzielnicy od ponad 60 lat… postrzeganą jako dobro ogółu. Choć, o czym opowiadał mi Zbigniew, historia jego powstania wiąże się z przykrym wspomnieniem odbierania mieszkańcom przez PRL-owskie władze prywatnych majątków. Może dlatego też, da się słyszeć głosy niezadowolenia i sprzeciwu wobec ponawianej podobno sporadycznie propozycji prywatyzacji tego terenu – przede wszystkim zaś „Domu Wędkarza.”

b.m.

niedziela, 9 lipca 2017

Kolejne życie Domu Młodego Robotnika



fot: Aleksandra Skóra

źródło: http://www.hermes.net.pl/wiadomosci/krakow/dom-mlodego-robotnika-w-nowej-hucie-zostanie-odnowiony-i-zagrodzony/


Na osiedlu Stalowym 16 w Nowej Hucie trwa remont. Rusztowania okalają monumentalny, czterokondygnacyjny budynek. „222 komfortowe mieszkania” - głosi napis na bannerze powieszonym na płocie. „Zamieszkaj w Modernity”.


Ten budynek to dawny Dom Młodego Robotnika [DMR] – miejsce tymczasowego (choć czasem długotrwale tymczasowego) pobytu młodych mężczyzn przybywających do pracy w Kombinacie. Oddany do użytku w 1951 roku, wraz z Zespołem Szkół Mechanicznych tworzył „bramę Nowej Huty” - imponujący zespół zabudowań, mający zapewne robić wrażenie na odwiedzających Hutę i utwierdzać ich w przekonaniu o sile systemu socjalistycznego.


W wyglądzie budynku uderza dbałość o detal – starannie wykończone zwieńczenia wysokich przejść, kolumnowe balustrady w oknach i na balkonach, wydatne gzymsy. Niegdyś we wnętrzu posadzki ułożone były w skomplikowane, geometryczne wzory. W dzisiejszych czasach wydaje się to nieintuicyjne – Dom Młodego Robotnika był przecież projektowany jako hotel robotniczy – miejsce przeznaczone do chwilowego pobytu, niemalże przenocowania przyjezdnych robotników, zanim znajdą oni mieszkanie na stałe.


W projekcie DMR daje się dostrzec, co przewija się w opiniach o Nowej Hucie jako całości – że była to dzielnica zaprojektowana dla ludzi. Choć zabudowania powstawały przy Kombinacie – buchającym czarnym, gryzącym dymem, hałaśliwym zespole zakładów przemysłowych – miały dobrze służyć pracującym tam robotnikom i pokazać im samym wartość ich i ich pracy. W przeciwieństwie do tego, jak to funkcjonowało w systemie, który socjalizm zastąpił, kolumnady i zdobienia miały być teraz dostępne dla wszystkich. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie robiły na chłopakach przyjeżdżających do Nowej Huty z różnych miejsc zniszczonej po wojnie Polski.


Zapewne dla wielu z tych młodych ludzi DMR był ważnym życiowym przystankiem. To miejsce podsumowuje i określa lata młodości. Grzegorz mieszkał w DMR przez 7 lat. Wspomina ten czas „ciepło”, uważa, że z trzema współlokatorami tworzyli „zgrany zespół”. Przywołuje z pamięci talony na jedzenie - „dekadówki”, które można było wykupić w znajdującej się w budynku stołówce. Było to rozwiązanie praktyczne – Grzegorz spuentował to słowami: „jak się kupiło talony na początku miesiąca, to nawet jak się przepiło wszystkie pieniądze, to przynajmniej było co jeść”. Warto zauważyć, że jeden z anonimowych wpisów na forum o Nowej Hucie określa doświadczenie życia tam zdecydowanie bardziej dosadnie: „wóda, sex & PRL”.


Od jednego z mieszkańców osiedla Stalowego dowiedziałam się, że potem budynek zajęła jedna z siedzib Ochotniczych Hufców Pracy, następnie Obrony Cywilnej. Do roku 2014 znajdowały się tam mieszkania komunalne oferowane potrzebującym ich pracownikom Kombinatu – szczególnie tym, którzy do Huty przyjechali z daleka.


Działające w budynku przedsięwzięcia zdawały się pełnić istotną rolę w życiu mieszkańców osiedla Stalowego. Krzysztof mieszka tam od ponad 30 lat. Wspomina, jak w latach dziewięćdziesiątych razem ze znajomymi wynajmowali znajdującą się tam salę gimnastyczną. Przywołuje z pamięci również świetlicę, w której za darmo można było na kilka godzin zostawić dzieci. Starsze małżeństwo, mieszkające w Nowej Hucie prawie od momentu jej powstania, tak jak i Grzegorz wspominają stołówkę, gdzie mieli zniżki z racji zatrudnienia w Kombinacie. Dużym sentymentem zdaje się cieszyć smażalnia ryb, jako miejsce spotkań z rodziną i znajomymi. Budynek DMR ma nawet dla mieszkańców osiedla Stalowego własne imię – skrót od pełnej nazwy wymawiają oni bowiem demer, co sprawia, że ustalenie, o które miejsce chodzi osobom nie stąd może sprawić problem.


Kiedy w budynku DMR znajdowały się mieszkania komunalne, przyjeżdżali tu ludzie z całej Polski i „było ciekawie”. Krzysztof o tamtych czasach mówi:„wtedy było życie”, „było lepiej niż teraz”. 


Wraz z przejęciem Kombinatu przez firmę Arcelor Mittal, ograniczeniem produkcji oraz redukcją zatrudnienia „skończyło się życie” DMR. Ostatecznie, podjęto decyzję o sprzedaży budynku. Lokatorom dano dwa lata na wyprowadzenie się. Znajdujące się w budynku przedsiębiorstwa zamknięto.


Budynek odkupiła spółka Bulwarowa Park. Postanowiono, że znajdzie się tu osiedle, któremu nadano nazwę Modernity. W porozumieniu z konserwatorem zabytków rozpoczął się remont. Spółka w materiałach reklamowych swoich mieszkań bardzo wyraźnie odnosi się do historyczności budynku, jak również do dyskursu o Nowej Hucie. Przedstawiciel spółki mówi, że nazwa Modernity to właśnie odwołanie do „połączenia starego z nowym”.


Budynek odnawiany jest w odniesieniu do wyjściowego projektu, a nie do faktycznego wyglądu Domu Młodego Robotnika z lat pięćdziesiątych. W związku z tym dobudowano dodatkowe, czwarte piętro oraz do fasad dodano sterczyny. 


Na stronie internetowej spółka reklamuje swoją „nowoczesną inwestycję mieszkaniową” jako oferującą mieszkańcom „niespotykaną solidność i komfort” z powodu „grubych ścian z prawdziwej cegły” i stropów „o wysokości od 2,65 do 3 metrów”, obszernych korytarzy oraz wind z każdego poziomu, i w której ma się „żyć ciszej i wygodniej”.


Odwołanie do grubych ścian z prawdziwej cegły to zapewne postawienie Modernity w kontraście do tego, co mówi się w ostatnich latach o „nowym budownictwie”, gdzie słychać, co sąsiedzi dwa piętra wyżej oglądają w telewizji i gdzie po roku pękają tynki. Wysokie stropy i szerokie korytarze to też prawdopodobnie opozycja względem stylu budowania współczesnych deweloperów, nastawionych na zysk, ograniczających w swoich inwestycjach każdą przestrzeń, której nie można sprzedać – takie jak klatki schodowe czy korytarze. Projektanci z lat pięćdziesiątych nie musieli przecież martwić się o pieniądze. Teraz ta postawa ma procentować - zarówno dla spółki Bulwarowa Park, jak i dla mieszkańców Modernity.


Pozostaje jeszcze kwestia grodzenia – przecież to nowoczesne g r o d z o n e osiedla są przedmiotem krytyki w ostatnich latach. W tym aspekcie jednak przedstawiciele spółki jak na razie milczą. Gdy, jakiś czas temu, na fakt ogrodzenia osiedla siatką mieszkańcy Huty zareagowali zaniepokojeniem, przedstawiciel biura Bulwarowa Park w wywiadzie dla „Dziennika Polskiego” uspokajał, że płot postawiony jest tylko na czas budowy. Podkreślał, że „nie zamierzamy się grodzić, chcemy dostosować się do otwartości Nowej Huty”. Oficjalnym uzasadnieniem jest fakt, że decydującym głosem w tej sprawie ma być konserwator zabytków.


Wydaje się, że jako społeczeństwo jesteśmy już znudzeni modą na zamknięte osiedla i szukamy jakiejś nowej wartości – czegoś, z czym można będzie się utożsamiać. Modernity daje możliwość zamieszkania w budynku znaczącym, będącym kiedyś „wizytówką Nowej Huty”. Wybudowane rok temu osiedle nie niesie za sobą takiej wartości symbolicznej. Niestety, nie udało mi się jeszcze porozmawiać z nowymi mieszkańcami Modernity, by zweryfikować te hipotezy.


Okoliczni mieszkańcy są zainteresowani tym, co dzieje się z budynkiem. Pytają o to robotników zajmujących się remontem DMR. Wpadają też czasem do Biura Sprzedaży Mieszkań, żeby podzielić się choćby tylko informacją, że kiedyś „tu mieszkałem”. 


Historia DMR jest żywa – budynek wypełni się teraz inną treścią, nowymi ludźmi - ale jest również nadal przeżywany przez swoich dawnych mieszkańców i świadków jego dawnych funkcji. Czasem jest to sentyment, tęsknota, a czasem trzeźwy osąd.


I tak, Grzegorz mówi, że to dobrze, że ma tam być osiedle. Mimo, że mieszka w Hucie, dowiedział się o tym ode mnie. „To dobry budynek do mieszkania”, podsumowuje. „Ma grube mury”.


To, że Nowa Huta jest modna, nie jest zapewne żadnym niebywałym odkryciem – już od kilku lat obserwujemy wzrost zainteresowania nią, jak również liczne inicjatywy kulturalne i społeczne w jej obrębie. Mówi się też o zmieniającej się strukturze społecznej dzielnicy. Młodzi ludzie zaczynają dostrzegać jej walory – dobrą infrastrukturę, duże przestrzenie, obecność parków i bliskość lasów. „Ciemny” obraz Nowej Huty, jako miejsca, gdzie można łatwo zostać okradzionym lub pobitym, zastępuje dyskurs „dzielnicy dla ludzi”. Jak w ten krajobraz wpisze się Modernity? Takie obserwacje dopiero przed nami.


a.b.

poniedziałek, 29 maja 2017

Między blokiem a mieszkankiem



     



Historia ta ma kilku bohaterów. Po pierwsze jest nim konkretny blok w Nowej Hucie. Z pozoru zwyczajny, stapiający się z resztą sąsiednich zabudowań - kolejny segment kamiennej obroży zamykających swój krąg na szyi kolejnego osiedla. Po drugie, są nim blokowi lokatorzy - mieszkańcy Nowej Huty. Tutejsi, przyjezdni, dorośli, młodzi, starzy, pracujący i uczący się, jedni rozmowni, drudzy skryci. Wszyscy mieszczą się na czterech piętrach w mieszkaniach, w których w części z nich widać zielone wnętrze jednego z nowohuckich osiedli.


Staję naprzeciw kamiennego łuku spajającego ze sobą dwa budynki. Po prawej lokale gastronomiczne. Po lewej apteka dźwigająca na swoich plecach zbiór mieszkań. Przekraczam osiedlową granicę. Towarzyszą mi zaparkowane samochody i odgłos czyichś rozmów, dobiegający z oddali. Przechodzę obok śpiących aut, zatrzymując się przed blokiem opatrzonym charakterystyczną liczbą. Przed budynkiem stoi śmietnik, dzielony kratą na pół. Oczywiście zamykany jest na klucz, żeby ktoś nie pozbył się swoich odpadów w cudzym kontenerze. Powietrze, nawet tu - zaraz przy kracie - pachnie lżej, niż w zadżumionym centrum Krakowa, z którego przyjechałem. Chce się oddychać, kiedy wokół przyjemnie szumią drzewa i pokaźna ilość krzewów. Po okolicy pałęta się niewiele bezpańskich śmieci podrywanych przez lekki wiatr. Reflektor promieni słonecznych błyska w oknach mieszkań, samochodów i szklanych butelek ustawionych gromadnie na tyłach śmietnika. Ktoś pozbył się jeszcze krzesła, starych mebli i brudnego dywanu.


Kilka kroków dzieli mnie od zrównania się z wiecznie otwartą bramą - wrotami prowadzącymi do wewnętrznego świata bloku, skrzętnie schowanego przed niezainteresowanym spojrzeniem. Wchodzę, naprzeciw mnie rzędy odświeżonych skrzynek na listy, korespondencję i ulotki. Wszystko zmienione w czyste, świeże i obmyte z tożsamości, ale myślę tak dlatego, że miałem szczęście wejść do bloku po raz pierwszy, kiedy ściany korytarzy pokrywała jeszcze niezliczona ilość napisów, postulatów, wycinków rapu, penisów, czy piłkarsko-klubowych deklaracji, tworzących swego rodzaju archiwum czy mapę “odcisków palców” autorów, których nie przyjdzie mi poznać. Była niezrozumiała, lecz fascynująca, kiedy wspinałem się powoli na wyższe piętra, zaintrygowany i zupełnie obcy w miejscu pełnym “gryzmołów” oraz zapachów mieszkań, używek i konkretnego rodzaju wydzielin. 


Wtedy, może nawet nieco onieśmielony, pożerałem wręcz wszelki przejaw naściennych grafik, pnąc się do góry poprzez ciche piętra. W powietrzu wisiały strzępy papierosowego dymu, za oknem ptactwo dokazywało skacząc między gałęziami drzew. Pamiętam, jak zastanawiałem się wtedy, czego i kogo strzegą pozamykane drzwi mieszkań. Kto kryje się za poszczególnymi numerami wypisanymi na drzwiczkach skrzynek pocztowych. Czy usłyszę jakąś opowieść kreślącą zarys czyjegoś życiorysu, kiedy postanowię podejść i spróbować przedostać się „na drugą stronę” numerowanych skrzynek? Minąłem nawet jakichś młodych mężczyzn palących przy oknie, którzy obrzucili mnie badawczym spojrzeniem, przerywając rozmowę. Jeden z nich miał na sobie białą bluzę i ciemne spodnie ortalionowe. Drugi postawił na koszulkę polo i dżinsy. Powiesiłem między nami krótkie „Dzień dobry”, nim wspiąłem się jeszcze wyżej, na czwarte piętro pod mieszkanie opatrzone dwucyfrową liczbą.


Wróćmy jednak do teraźniejszości i klatki schodowej zastanej dzisiaj. Jakiś czas temu ktoś musiał kazać ją odmalować, więc krząta się tutaj sporo mężczyzn. Z papierosami w ustach, uzbrojeni w malarskie przybory, odświeżają trzewia bloku z werwą godną murarzy powołujących do życia monumentalne nowohuckie zabudowania. Są rozmowni, otwarci na interakcję, a niektórzy z nich próbują nawiązać ze mną szybką rozmowę, sprytnie wplecioną pomiędzy puszki z farbami, czy polecenia wydawane kolegom. Ktoś pyta mnie: „Ooo, to Panie się wprowadzają?”, kiedy któryś raz pokonuję piętra bloku, by złożyć w mieszkaniu na górze kolejne pudła i kartony. Po prostu komuś pomagam i bardzo dziwię się, że w tak szybkim tempie naścienne „podpisy i odciski” giną bezpowrotnie pod mieszanką farb. „W końcu tu będzie porządnie” rzucił któryś z malarzy, pokrywając ścianę parteru warstwą nowej farby, bez pardonu zamazując hasła, rysunki, graffiti, napisy czy szkice - echa przeszłości, niemal wyryte w kamiennej powierzchni. Niektórzy mówią nieco więcej: „Trzeba to było w końcu zrobić, ileż można żyć w takich warunkach?” pyta jeden, nie czekając na odpowiedź. „Ile można w takim syfie?” zapytał drugi, przenosząc spore paczki w dalszą część korytarza na pierwszym piętrze. W powietrzu utrzymuje się chemiczny zapach farb i rozpuszczalników zmieszanych z papierosowym dymem. Na czwarte piętro odprowadza mnie ich śmiech, poprzetykany przekleństwami. 


Mieszkanko na czwartym piętrze można uznać za miniaturowe. Nienagannie białe ściany, zamykają mnie w jasnym kwadracie. Przestrzeń zapełniona jest kartonowymi pudłami i meblami, wstawionymi do środka w pośpiechu. Jestem świadkiem „narodzin” nowego mieszkańca, który powoli układa swoje prywatne rzeczy, próbuje zagadywać do mijających go „stałych bywalców” i za nic w świecie nie chce uwierzyć, że druga połowa jego życia rozpocznie się w Nowej Hucie na osiedlu, o którym słyszał same niepochlebne opinie. Jak każdy z nas na początku życiowej drogi jest nieporadny, a nawet onieśmielony otaczającą przestrzenią. Postanawiam podejść do okna, chcąc oglądnąć podwórko osiedla z innej perspektywy. Zawieszam spojrzenie na przestrzeni pełnej zieleni i placyku zabaw, który dzisiaj okupowany jest przez młodych ludzi. Niektórzy mają dzieci, inni dla odmiany przytulają puszki z piwem, czy puszczają strużki blado niebieskiego dymu. Słucham ich głosów, niesionych przez ciepłe powietrze ku ścianom sąsiednich bloków, choć nie wiem o czym rozmawiają. Któreś dziecko, uparcie dłubie w przerzedzonej trawie nieopodal zjeżdżalni i stołu do ping-ponga.


„Czarno to widzę” mówi nowy mieszkaniec, podchodząc do okna. Ogląda przez chwilę młodzież, zanim wraca do dalszego rozpakowywania się. Dziwi mnie to stwierdzenie, ponieważ mieszkanko przepełnia spokojem, pomimo kartonowego rozgardiaszu związanego z przeprowadzką. 


Jestem świadkiem transformacji. Klatka schodowa zmienia swoje oblicze szybciej, niż celebryci na rozkładówkach w kolorowej prasie dostępnej w kiosku za rogiem. Świeże pasy białej farby pochłaniają w swoim całunie kulturę klatki schodowej, tą mapę-świadectwo pełną odcisków palców i głosów ludzi, którzy postanowili pozostawić po sobie coś naściennego. Zmienia się również małe mieszkanko, zupełnie nowego lokatora. Meble powoli stają na swoich miejscach. W przedpokoju z wolna, bardzo ospale wyrasta kuchnia, a toaleta zyskała komplet ręczników i niewielką pralkę. Przy oknie ustawiam półkę, którą zajmie cały oddział zielonych roślin. Jeszcze fotografie, małe lusterko, a obok stół, po chwili przykryty niebieskim obrusem. Elementy znoszone, zagnieżdżają się w obcej, nowej przestrzeni, kiedy stawiam wodę na zaproponowaną herbatę. Słyszę, że na klatce schodowej gwar powoli przycicha. Książki, ubrania i tona szpargałów lądują na półkach szaf i nakastlika, z ulgą opuszczając kartonowy tłok. Czajnik klika, zalewam herbaciane szczury i zanoszę kubki na stół. Siadam i obserwuję jak przestrzeń reorganizuje się. Sącząc ziołowy napój, rozmawiamy o osiedlu, o bloku, o wszystkich nowościach, które spotkały dzisiaj mnie i nowego lokatora. Czas ucieka, a my wciąż dyskutujemy, rozkoszując się herbatą. Patrzę, jak „obce” - mieszkanie, miejsce, zamienia się w „swoje” - pełne zaprzyjaźnionego umeblowania i skrawków przeszłości. Pamiętam, że opuściłem je ze słowami: „Na pewno nie będzie najgorzej”.


Niedługo później, wychodzę przed blok, na wprost śmietnika równo podzielonego na jednakowe strony. Dobiega mnie odgłos młodzieży i dzieci. Nie wiem kim są ani o czym rozmawiają, zapełniając niewielki plac zabaw, jednak ich głos towarzyszy mi, dopóki nie przekroczę kamiennego łuku, goszczącego w tej chwili kilka napuszonych gołębi. Przekraczam granice osiedla, żegnając się w myślach z młodzieżą, śmietnikiem, brudnymi oknami mieszkań na parterze, ale przede wszystkim z malarzami i mieszkańcami - szczególnie tym jednym, który pewnie zastanawia się teraz, skąd weźmie coś na kolację i co zrobi, jeżeli ktoś zdecyduje się zapukać do jego drzwi, wiedziony ciekawością z powodu nowego współlokatora w bloku. Idę powoli na przystanek, gdzie złapię tramwaj w stronę Krakowa. Po chwili mknę już niebieskim „Krakowiakiem” wsłuchując się w wypowiadane przez automat nazwy przystanków. „Struga”, „Osiedle Kolorowe”, a niedługo potem „Czyżyny” żegnają mnie dyskretnie, zapraszając na kolejne spotkanie z Życiorysami mieszkańców Nowej Huty.


Co tam robiłem? Starałem się zapoznać z nowohucką przestrzenią. Chciałem, podobnie jak nowy lokator bloku, odnaleźć się w tych, z pozoru obcych i nieznanych mi realiach. Czy coś mnie zaskoczyło? Przede wszystkim, zieleń i cisza zmieszana ze spokojem. Spędzając czas w bloku oraz na urokliwym placyku zaraz obok śmietnika, zadawałem sobie wiele pytań, chcąc jak najlepiej zrozumieć nową przestrzeń, którą przyszło mi poznać. Kim są dla siebie nawzajem lokatorzy bloku? Czy tworzą hierarchię lub narzucają sobie odpowiednie i konkretne role oraz stanowiska? Czy blok posiada „złotą rączkę”, „plotkarę”, „Kociarę”, „Matkę Polkę”, „Psiarza”, „młodych byczków” oraz innych, z przypiętymi przez kogoś metkami? A może poszczególni mieszkańcy robią wszystko, by pozbyć się nadanych przez kogoś tożsamości, chcąc uciec przed orężem stereotypizacji? Czy darzą się sympatią, chcąc tworzyć i kultywować sąsiedzką społeczność, a może nie znoszą się, unikając rozmów na klatce schodowej? Wiem, że wiem niewiele. Praktycznie nic. Jednak nie zmniejsza to mojego apetytu i nie zniechęca mnie do powrotu. Do kolejnych odwiedzin na czwartym piętrze. Może uda mi się poznać któregoś z mieszkańców, zanim dopadną mnie demony pytań badawczych próbujące wkradać się do rozmów między herbatą a zaproponowanym obiadem? Czuję, że czeka mnie w tym miejscu wiele dobrego, pomimo nieco ponurej sławy, jaką cieszy się eksplorowany przeze mnie blok na nowohuckim osiedlu. Z niecierpliwością czekam na więcej, wiedząc, że wrócę tu prędzej, niż później. Przede mną dalsze losy mieszkańców oraz perypetie tej części Nowej Huty, na której zogniskowała się cała moja uwaga. 


Dźwięki Nowej Huty to nieodłączny element Życiorysów, na których tropie znalazłem się podczas oswajania bloku na jednym z nowohuckich osiedli. Zapisz dźwiękowy jest próbą głębszego odtworzenia struktury przestrzeni miejskiej, wnętrza bloku oraz samej drogi przebytej pomiędzy Hutą a centrum Krakowa.


m.j.


wtorek, 25 kwietnia 2017

Ludzkie. Wokół rzeczy





Mouvement Emmaüs. Ruch społeczny, międzynarodowa organizacja charytatywna. 1949, Francja, założyciel Henri Grouès (czyli ojciec Piotr, „ojciec bezdomnych”). Pierwszym kompanionem (z fr. współtowarzyszem) wspólnoty Emaus pod Paryżem został ocalony przez ojca Piotra przed samobójstwem mężczyzna.


Obecnie w ponad 40 krajach na świecie wspólnoty przyjmują ludzi potrzebujących pomocy. Bez względu na wiek, pochodzenie i przeszłość trafiają do nich bezdomni, uzależnieni, samotni, uchodźcy. W Emaus odnajdują schronienie i poczucie bezpieczeństwa. Członkami zostają także wybierający życie proste, zorientowane na dzielenie się z innymi. Kompanioni mieszkają razem, pracują i wspólnie dzielą się wypracowanym zyskiem w ramach komuny. Przyjmowane są indywidualne osoby lub całe rodziny. Niektórzy spędzają we wspólnocie wiele lat, nierzadko całe życie.


W działalności pomagają wolontariusze. Emaus prowadzi również domy pomocy, poradnie, przychodnie, noclegownie i szpitale. W Polsce są w Lublinie, Nowym Sączu, Krakowie-Nowej Hucie oraz Rzeszowie. Wspólnoty starają się przygotować miejsca pracy dla każdego, w zależności od kwalifikacji lub np. stanu zdrowia. Zbierają używane przedmioty, przywracając im ponownie wartość, pomagają ofiarom kataklizmów, konfliktów, wojen, głównie koncentrując się jednak na pomocy materialnej dla najuboższych. Prowadzą własne sklepy lub kiermasze, na których sprzedają odnowione meble, ubrania, sprzęt elektroniczny, rzeczy codziennego użytku i inne otrzymane od darczyńców. Kompanioni podróżują w ramach wymian międzynarodowych (właściciele sąsiadującej z nowohuckim Emaus restauracji mile wspominają gości z Francji i Niemiec). Zysk jest przeznaczony na utrzymanie wspólnoty. Praca przyjmuje różnorodne formy: rolnictwo, hodowla, rzemiosło, usługi. Nowohucka wspólnota ma własną stolarnię. Są na Facebooku.





W listopadzie 2016 przychodzę po raz pierwszy, mając o Emaus szczątkową wiedzę.


Rozglądam się po dużym pomieszczeniu obwarowanym piętrami foteli, rzędami szafek, stosami filmów DVD. Dostrzegam około 40-letniego mężczyznę. Zapytany, czy można zostawić ulotki na spotkanie z mieszkańcami Nowej Huty, Święty (tak się przedstawia) milczy przez chwilę, po czym wskazuje mi krzesło i odpowiada, siadaj, po prostu. Patrzy na mnie bardzo spokojnie i uważnie, ma słaby wzrok. Przez całą rozmowę czuję, że jestem dla niego bratem, że okazuje mi szacunek. Mówi dużo o swoich zasadach, częstuje żółtym camelem. Wychowany na Bałutach, na klatce siedział z O.S.T.R., jedna córka 9, druga 22 lata. Jest nas w noclegowni 13-cioro. Ostatnio facet się rozchorował i żona każe mu wychodzić z domu. No to przyszedł tutaj. A chłopak nie pali, nie pije. Rozmawiamy o mojej rodzinie. Trzymaj się, młody człowieku, nie choruj.


4 miesiące później stoję przed schodami na drugie piętro. Na dole meble i elektronika, na górze wszystko. Zauważam logo po raz pierwszy, choć mijałem je już kilkadziesiąt razy, próbuję zrozumieć. Szczegół, który spaja.


I właśnie w tym momencie za moimi plecami rozmowa pracowników o bezdomności. Niektórzy z wyboru, z lenistwa. We Włoszech młody chłopak, jak ja pracowałem, piliśmy po pracy w gaiku oliwnym winko. Podchodzi, z wielką brodą, a my patrzymy, a on młody. I że zbiera 100 euro, to po co on ma pracować. Jeden mężczyzna milczy, pozostali dwaj kiwają głowami. Gorzki śmiech, wyraźna dezaprobata.


Prawie równocześnie z piętra dobiega głos młodej kobiety. Okazuje się później, że przyszła z mamą. No, nic konkretnego dzisiaj nie przyniosłam, ale jednak. Pani Stasiu, dla bachorów! Po kuzynki dzieciach. Trzeba się dzielić!


Dalej myślę nad logiem. Nowe życie, miłosierdzie, pokój, umiarkowanie, przewaga ducha nad ciałem. Wchodzę na górę. To „nic konkretnego” okazuje się być połową ogromnego, błękitnego worka na śmieci. Tak, ta sytuacja stała się dla mnie spoiwem.





Nie kupuję w Emaus. Zakupy zrobię później, wiele godzin i tygodni później. Przeprowadzam eksperyment na sobie samym, próbuję zapomnieć o towarowym charakterze rzeczy w Emaus, zawiesić, wziąć w nawias. Przedsięwzięcie szybko przynosi dobre rezultaty, otrzymuję panoptikum fragmentów: za każdym pojedynczym przedmiotem kryje się potencjał poznania jego kontekstu, okoliczności przybycia do Emaus, sytuacji kupna, złożoności i nieoczywistości interakcji z człowiekiem. Społeczne doświadczanie przedmiotów. Właściwości rzeczy osiągane przez relacje z konkretną osobą, w konkretnym momencie i na konkretnym tle. Odpadki, resztki, przedmioty użytkowe, wszystkie stanowić mogą obiekty ciekawości. Nie patrzę na rzeczy, patrzę „poprzez nie” na „laboratorium” (Rakowski) żywych eksponatów, ludzkich historii, nawyków, drobnych gestów, przyjętych zwyczajów.


Pani Stasia urządza mi małą przechowalnię na torbę i kurtkę za kontuarem. Wychodzimy czasem wspólnie na papierosa, pali zwykle po połówce. Zajęta krzątaniem się i zagadywaniem gości obserwuje kątem oka moje zachowanie, zdaje się „rozumieć” moją obecność. Chętnie odpowiada na pytania, ale pierwszy raz zagaduje sama dopiero przy trzeciej wizycie. Mówi z satysfakcją, cicho, abym tylko ja słyszał. Pan, który był przed chwilą, przychodził po figurki-pierdółki takie dla córeczki i jak kiedyś, żeby kupić jej puzzle, bo one rozwijają, i teraz, widzi pan, klient jest nie do zdarcia, po 2 zł pudełko, przychodzi non-stop (śmiech)! Po wejściu pan „nie od zdarcia” od razu otrzymuje troskliwe pytanie, a jak tam Tamarka? 


Pani Stasia – przedmiot – klient. I odwrotnie. Rzeczywiście odnoszę wrażenie, że mój sposób prowadzenia obserwacji jest szczególny, odczuwam to wręcz fizycznie, patrząc niejako w kierunku od przedmiotów do ludzi, wnioski są naroślą na rzeczach. Rzeczy dostarczają wiedzy o „podskórnych” (Rakowski) stosunkach ludzi z przedmiotami, pomagają przybliżyć codzienności (celowo w liczbie mnogiej) klientów Emaus.





Nadchodzi pierwsza tego dnia darowizna. Nie wierzy pani w świętego Mikołaja? Do Emaus przychodzi święty Mikołaj! 


Do Emaus rzeczy się przynosi, porządkuje, rozmawia „wokół” nich, to zawsze. Nie zawsze natomiast się je sprzedaje. Niektóre nazbyt zużyte, znoszone rzeczy oddaje się do utylizacji. Ponadto funkcjonalność spółdzielni dla społeczności Nowej Huty bynajmniej nie ogranicza się do wymiany dóbr.


W centrum uwagi zawsze jest przestrzeń 1x1 m2, tuż przed kontuarem – miejsce, gdzie stawiane są worki, kartony, torby z darowiznami. Wokół tego centrum orbitują pracownicy, poświęcając często lwią część dnia porządkowaniu „nowości”. W marcu nie przyjmują już futer, jest ich zbyt dużo, poza tym nie sprzedadzą się pewnie. No i reszta musi się zmieścić, bo każdy dzień przynosi kolejne datki.


Daje się łatwo zauważyć pewną prawidłowość w częstotliwości pojawiania się klientów. Najgęściej w Emaus jest w okolicach 10 każdego miesiąca, gdyż wtedy kumulują się renty z wypłatami. 5, 10, 15, wtedy najwięcej osób przychodzi, komentuje pani Stasia. I mówi mi też wtedy, zdenerwowana na znikające z klatki schodowej papierosy, jak to miała być tylko na zastępstwo, a już parę lat w Emaus się zebrało. Poprawia jej się humor.







O, a ja znowu mam koszulę dla pana! Pana żona mnie podpuściła, żeby panu nie spuszczać z ceny! 


Wspólne obcowanie z przedmiotami ułatwia nawiązywanie rozmów, uprawomocnia zadawanie pytań i zaspokajanie ciekawości. Pojedyncza rzecz staje się nierzadko metaforą większej całości, innej zupełnie jakości, np. rozmowa o pudełku z ukrytym drugim dnem przeradza się w dyskusję o politycznej przeszłości Nowej Huty, książki na półce uruchamiają pamięć i wspomnienia. Przedmioty przełamują dystans i nieśmiałość, bo mówiąc o nas samych dzięki impulsowi uzyskanemu przez ich moc oddziaływania na wyobraźnię zwalniamy się z trudu podjęcia pierwszego kroku, zawiązania rozmowy, to one wyręczają nas. Szczególnie przedmioty przy kasie. Moment samej transakcji stanowi też dobry grunt pod pogawędkę.


Większość gości górnej kondygnacji to stali bywalcy. Kiedyś głównie renciści i emeryci, dziś bardzo szeroki przekrój. Obserwuję mężczyznę kupującego materiał, stary obrus, na obicie do krzeseł. Kolor nieważny, na starość tylko pieniądze i (w stronę pani Stasi) kobiety, nie kolory. Mieszka przy lesie, mówi, daleko. Pani Stasia dołącza w gratisie krawat, którego wybór przypada mi w udziale. Spór o to, czy Emaus przyjmie złotówkę za krawat, czy nie ma mowy!, trwa 10 minut, a wszyscy zwijamy się ze śmiechu. Za darmo to ja dostałem mieszkanie i żonę! I co, ja o śmierci to nie będę z panem rozmawiał, pan za młody, patrzę, góra 18 lat… Pan to „500+” i ożenić się, bo na pewno kawaler!


Najistotniejszy dla statusu tych wszystkich krawatów jest fakt, iż ożywają bezustannie, potrafią wydobyć ze swych posiadaczy zachowania, nastroje i emocje. „Dla tej antropologii rzeczy nie są już tylko pewną sferą kultury, lecz jednocześnie widzialnym i niewidzialnym wymiarem naszej materialno-cielesnej egzystencji. W pewnym sensie dokonuje się tu przejście, jak pisali Olga Kwiatkowska i Adam Kola, w kierunku ‹‹widzenia rzeczy w ścisłym związku z człowiekiem››" (Rakowski).








Szybko uzależniam się od przeczesywania książek w poszukiwaniu pozostawionych zakładek, śladów, listów, przepisów na babkę piaskową. Wyjmując książkę z regału biorę do ręki fragment przeżywanej przeszłości. Może by tak zrobić wystawę przedmiotów ze spółdzielni? Przechodzi mi przez głowę, że w „Żywym archiwum” Tadeusza Kantora wiele obiektów scenicznych posiadało kółka. Można je było przesunąć, zabić wrażenie martwoty, zaznaczyć symbolicznie, że one także pamiętają, mają swoje biografie, przemieszcza się ich znaczenie.


Mam ochotę za niektórymi przedmiotami podążyć w głąb ich historii, spróbować dotrzeć do właścicieli. Obserwowane w perspektywie antropologii rzeczy, która doszukuje się w przedmiotach ich poruszania się niestandardowymi szlakami, bycia z człowiekiem w „kulturowej zażyłości” (Herzfeld); obserwowane w ten sposób Emaus nazwałbym społecznym żywym (w sensie ciągłej rotacji przedmiotów) archiwum rzeczy, którego uważna obserwacja ułatwia zrozumienie nieoczywistego fenomenu Emaus, jakim jest docieranie do ludzi za pomocą składających się na ludzką codzienność przedmiotów. Owo docieranie odbywa się na ograniczonej przestrzeni fizycznej, na której przedmioty „zdarzają się” wciąż i bezustannie, na której sprzedana niegdyś z Polski lub zabrana przez polską rodzinę do Francji zastawa wraca do Krakowa po 40 latach, aby stać się elementem n-tej już w swej biografii ludzkiej codzienności. Przedmioty są bezbronne.


Emaus i jego rzeczy to palimpsesty.


Nowohuckie „archiwum” daje dostęp do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, których ślady i diagnozy ujawniają składające się nań rzeczy.




W trakcie odpoczynku od książek spotykam panią Anię. Pani Ania kupiła w Emaus żelazko parowe i piłkę do ćwiczeń. 


50 lat spędzonych w Krakowie to były brudne lata, komentuje, określa się jako ofiarę reprywatyzacji. Od roku w Nowej Hucie, na osiedlu Willowym. Przychodzi regularnie, z ciekawości. Co prawda brakuje sklepów, trzeba jechać na Stalowe, ale... To miejsce to jedyna rozrywka na Willowym, a na dole pani dobrze gotuje. Przydałby się tu gdzieś sklep dyskontowy. 


W spółdzielni często widzę matki z dziećmi, najczęściej silne, młode mamy z dziećmi noszonymi w chustach lub nosidłach, rzadko z wózkami. Niektóre z nich to „Babki z Nowej Huty”. Warsztaty wiązania chust odbywały się nie tak dawno w NCK im. C. K. Norwida. Emaus odwiedzają także okoliczni Romowie, kolekcjonerzy staroci i osobliwości, antykwariusze zainteresowani książkami, młodzi hipsterzy z torbami „Pan tu nie stał” oraz, odkąd zasypuję ich relacjami z terenu, liczni spośród moich znajomych.


Czteronogie są w Emaus mile widziane.




Nowohucka spółdzielnia Ruchu Emaus to bezdomne rzeczy i bezdomni niegdyś ludzie. Synergia rzeczy i ludzi, spójnik "i" rzeczywiście spaja.


Przedmiot potrafi, jak ma to miejsce w przypadku Emaus, być jednocześnie naznaczonym śladami czasu żywiołem pamięci i medium społecznego wsparcia. Kluczem do opisu miejsca, przestrzeni, trwania. Muzeum małych i wielkich historii oraz podstawą, źródłem codziennego utrzymania. Euforią badawczą dla antropologa, chlebem powszednim dla wielu. W rzeczach możemy przejrzeć się jak w lustrze. Dużo dają, nie tylko do myślenia.


Wreszcie rezultatem napotkania rzeczy nie jest spostrzeżenie, ale „nowy stan napotykającego” (Ingold). Tak, „napotkanie” popielnicy, a więc przywilej palenia papierosów wraz z kampanierami to swoisty rytuał przejścia. Ze stadium ciekawskiego obserwatora awansowałem na partnera do kuluarowych rozmów. Z obsługą czarnej puszki na niedopałki wiąże się rytuał, którego nie mogę zdradzić. Straciłbym status „swojego”.




Na potrzeby pracy skorzystałem z publikacji:

T. Ingold, Kultura i postrzeganie środowiska, w: Badanie kultury. Elementy teorii antropologicznych, red. M. Kempny, E. Nowicka, Warszawa 2005.

I. Kopytoff, Kulturowa biografia rzeczy - utowarowienie jako proces,

w: Badanie kultury...

T. Rakowski, Przemiany, przesunięcia, przedmioty przejściowe. Antropologia rzeczy jako wyzwanie metodologiczne, „Kultura współczesna” 2008/2.



t.w

wtorek, 21 marca 2017

Opowieści sąsiedzkie


7 grudnia 2016 w Teatrze Ludowym braliśmy udział w spotkaniu z mieszkańcami Nowej Huty. Odbyło się ono pod hasłem „Opowieści sąsiedzkie”. W ten sposób rozpoczęliśmy realizację projektu, w którym nowohuckie miejsca zamierzamy ukazać w taki sposób, w jaki postrzegane są przez mieszkańców dzielnicy. Spotkanie prowadził pan Andrzej Franczyk - wieloletni aktor Teatru Ludowego, rodowity mieszkaniec Nowej Huty. Uczestnicy spotkania dzielili się wspomnieniami związanymi z ich dzielnicą i udowodnili, że nowohucka przestrzeń jest dla mieszkańców niezwykle silnie znacząca. Tutejsza architektura jest dla niektórych tak funkcjonalna, że niektórzy wręcz „do 15 roku życia praktycznie nie wychodzili z osiedla”. Wielu chciałoby, żeby pewne miejsca „wróciły” i że „takich miejsc, jak kiedyś, już nie ma". Pamięć o przeszłości bywa tak silna, że część mieszkańców „nadal chodzi pod Radę Narodową", „z B1 tramwajem odjeżdża”. Dla pewnego grona Nowohucian powodem do dumy jest to, że „przyjezdni kapitulują, kiedy widzą, ile w Hucie jest parków, zieleni”… Notowaliśmy, obserwowaliśmy, czuwaliśmy - antropolodzy.

Wydarzenie rejestrowała kamera.




fot. Teatr Ludowy w Krakowie 


Już przy wejściu zwróciliśmy uwagę na atmosferę i zachowanie przybyłych, które wskazywało na rodzaj istniejącej między nimi relacji - większość naszych gości to dawni znajomi, sąsiedzi bądź lokalni aktywiści. Pierwsze przemyślenia, że fiasko, gdyż mamy średnią wieku na oko emerytalną, a były nadzieje na przyciągnięcie młodych. Dostrzegalny jest stolik z osobami w wieku studenckim, jednak odłącza się kwadrans po rozpoczęciu spotkania przez pana Andrzeja Franczyka, dołącza do swojej grupy, pomylił sale (ulotki w towarzyskich miejscach typu kawiarnio-kluby mogły nie zadziałać, czy tu jest koalicja „starych bywalców”, „ulotkobiorców” klubokawiarni?). Nasz stolik znajduje się w rogu sali, jest z niego komfortowy widok na rozwój akcji i jest trochę, co nie odstraszyło na szczęście zebranych (nie odcisnęliśmy na nastroju piętna pt. „egzaminujemy tu was”), lożą dla wybranych. Zgadzamy się później, że im mniejszy dystans, brak mikrofonu, spotkanie, tym lepiej. Są tu teatralne nasze koordynatorki, na których twarzach odcisnęło się wraz z początkiem spotkania coś pomiędzy ciekawością a uśmiechem (i pozostało tak już aż do końca).


Interesuje nas wszystko. Widma wspomnień o przedmiotach, incydentach. Emocje, miejsca. Miejsca szczególnie. Pan Andrzej otwiera wspomnieniem o incydencie pacyfikowania demonstracji przez ZOMO, po której jeden z ZOMO-wców nie zdążył wrócić do samochodu, przez co został dotkliwie pobity przez zebranych demonstrantów. Aktor wyraził dumę z tego, że wtedy ktoś z tłumu krzyknął „zostawcie go!” i odprowadzono go do apteki, by mógł zostać opatrzony – dumę, że stało się to w Hucie. Egzystencjalna sytuacja człowieka, ideowa „powinność” (?), padają słowa „mała liryka”, otwarcie sentymentalne. Spowodowana odmiennym od wymarzonego startem spotkania mogła być frustracja i ochota na obniżenie poziomu uwagi, lecz akceptujemy myśl, że to serendipity (w antropologii potencjalnie owocny przypadek/zaburzenie planów) i uruchomiamy wszyscy podobny mechanizm zachowania na spotkaniu: mamy własny plan eksploracyjny, wstępnie wybrane miejsca, „a nuż się coś dla nas dobrego przydarzy”, nie zaś „a jeśli tu będzie tylko na jedną modłę?”. 


Po mniej więcej trzydziestu minutach od rozpoczęcia zaprezentowany zostaje film Kroniki nowohuckie (produkcja Ośrodka Kultury im. C. K.), oglądamy na małym dość telewizorze w górnym rogu sali, słabo dla niektórych czytelnym. W filmie kombinat z patetyczno--fabryczną muzyką w tle, mowa o architektach, którzy bronili się przed „klasycyzmem rosyjskim”. Młodzi mieszkańcy o „dziwacznej fajności” Huty („miasto dla superbohatera”) . W dokumencie pojawia się pani, która pracowała w Empiku na Placu Centralnym, pamiętana przez stałych bywalców, teraz sprzedaje obwarzanki. Mówi o wystroju tego starego Empiku, wystrój był „wysmakowany” (epitet ten pojawia się także w późniejszej rozmowie o architekturze wnętrz). Nowohucki pisarz powiewa czerwoną flagą na dachu osiedlowym, mówi o przeszłości w kategoriach „my”, „mieliśmy”, pokazuje Aleję Róż. Dalej mowa o alternatywnych metodach sabotowania leninowego pomnika (o walerianie i zanieczyszczających pomnik kotach), o parze, która poznała się na ławce w Hucie i dziś wspólnie podróżuje (na naszym spotkaniu pani prowadząca bloga Nowa Huta: Piękna, czy Bestia powie, że też poznała męża w Nowej Hucie, na koncercie Dżemu w NCK). 


Nauczycielka nowohucka wspomina o tym, że jej uczniowie mieli problem z przyswojeniem frazy „urodziłem się w Krakowie”. Pojawia się także uwaga, iż „wszystko można było dostać w Nowej Hucie”, jeździło się „czwórką”, albo 100 km po dywan. „Atuty” socjalistycznego oblicza Huty wymieniane są z uśmiechami, nutą nostalgii i dumy w głosie. Wątek ten przeradza się nawet w ciekawą konfrontację pomiędzy dwiema wizjami Huty – Huty wspominanej, pełnej ludzi, radości, gwaru („żywe łąki, Kopiec Wandy, tryskające radością dzieci”) oraz, z drugiej strony, miejsca pustego, pozbawionego życia („miasto starych ludzi”) - popularny porządek rozumienia polityczno-społecznego doświadczenia, jakim obarczono, tworząc użyteczny poniekąd stereotyp, Nową Hutę. Jacek Gądecki w studium „I love NH” pisze: Mamy więc w przypadku Huty do czynienia z fotoplastykonem reprezentacji – od początkowej wizji absolutnego sukcesu władz państwowych i budowniczych po wizję końca nieudanego eksperymentu społeczno-urbanistycznego, która zdominowała jej obraz pod koniec XX wieku (Gądecki 2012, s. 16). Pojawiło się na spotkaniu mediujące pomiędzy biegunowymi wizjami stanowisko przewodnika nowohuckiego, który wyraził przypuszczenie, że nie w sposób szczególny Nowa Huta, lecz „wszystkie miasta tracą żywotność dziecięcą”, gdyż zmieniają się warunki i sposób wychowania, technologia. Zauważył, iż „kiedyś” dbano o przestrzeń wspólną, pamięta, że jego „dziadek z kozikiem chodził, szczepił drzewka i pielęgnował zieleń”. Przewodnik wspomina także, nie tylko on zresztą, o „czarnym PR-e Huty”, mówi o dobrych warunkach mieszkaniowych („takie mieszkania w danym standardzie 70 m2, dziś 49 m2”), przypomina o kopule dla Czarnobyla, wybudowanej w Hucie, o czym „nikt dziś nie pamięta”, mówi o „na siłę sentymentalizującym powracaniu do stanu wojennego”. Przewodnik wspomniał także o „miejscach reprezentacyjnych”: Pałac Dożów, „nowohucka Wenecja” i „nowohucki Paryż”.


Pojawiały się świadectwa spokojnego codziennego życia w dawnej Hucie, podparte stwierdzeniami typu „no, ale przede wszystkim, to...”, jakby deklaracje, że dobrze się (i jest tu często odnośnik, jest przemilczane „przecież”) tu żyło, z dnia na dzień, „miło wspominam, miło wspominam Dom Robotnika”. Odczuwamy faktycznie bliskość, Nowa Huta wspominana powiększa nasze o niej imaginarium. Drobiazgi z życia codziennego (np. dawne lodówki-wywietrzniki przy parapetach) pozwalają „dotknąć” na chwilę przeszłości w jej nieistniejącym już kolorycie. Pamięć o przeszłości pozostała w języku, ciągle się mówi „pod radę” idę, „z B1 tramwajem odjeżdżam”. Ktoś dopowiada o ogródkach publicznych, które ludzie pielęgnują jak swoje własne, niekoniecznie akurat te przed własnymi oknami. Relacja sąsiedzka o starszym panu, który od wielu lat zajmuje się ogródkiem pod oknem naszego gościa. Uwaga, że nie przywłaszcza sobie tego kawałka ziemi, robi to, „aby było przyjemniej”. Dba o przestrzeń.


Były także paradoksy, bo czy można jednocześnie powiedzieć, że na łąki już nikt nie przychodzi i jednocześnie tętnią one życiem? „Nowa Huta jest zaprojektowana przez ludzi dla ludzi”, „ludzie przyjeżdżają tu ze stereotypami, a potem nie chcą się już wyprowadzać”, „objawia się dbałość o człowieka w systemie komunistycznym”, przyjezdni w Hucie czują się dobrze, zapewne dlatego, że miasto zaplanowano dla ludności „z zewnątrz”. W wypowiedziach nierzadko wybrzmiewa odrębność Nowej Huty, jej tanie bary mleczne, w których „pachnie jedzeniem” i zieleń, która zachwyca (z naszych obserwacji wynika, że świadomość własnej przestrzeni miejskiej, jej funkcji integrującej społeczność, postrzeganie jej jako będącej „w służbie” mieszkańcom oraz wyróżnianie dużej ilości zieleni jako cechy charakterystycznej dla Nowej Huty, nierzadko stawianej w opozycji do Krakowa, to częste deklaracje nowohucian – zarówno dojrzałych, jak i tych „mowych”).


Spotkanie miało skonwencjonalizowaną formułę: nuta szczerości, wyznań i sąsiedzkiej atmosfery, trudna do przeistoczenia forma, oparta na pewnym rodzaju milczącej zgody uczestników takiego „widowiska” na ustanowienie w czasie jego trwania więzi wspólnej historii, tożsamości, satysfakcji z obcowania z sąsiadem, z którym dzieli się wspólne doświadczenie historyczne, zawiązuje (lub ponawia) się z nim więź społeczną – wchodząc, stajesz się członkiem unii, trochę nie wypada tu nie wchodzić w wysokie emocje. Wszystko to dobre, ale odbywać się może za koszt podporządkowania opowieści, świadectw, uwag zebranych narzuconym, uproszczonym kategoriom i gotowym dyskursom, a więc za koszt szczerej, indywidualnej refleksji o przeszłości i teraźniejszości Nowej Huty, dialektyce jej przemian itp., refleksji zawieszającej emocjonalny nastrój wspólnoty.


Po naszej prośbie uwaga na ok. pół godziny zostaje skierowana skutecznie wyłącznie na miejsca: wspominane są galerie artystów „pod chmurką” na przystankach, Moda Polska, powszechne pikniki na łąkach, Arkadia (teraz bank), gdzie tańczące kobiety w piórach, gdzie przy wejściu ktoś sprawdza, czy wchodzący mają odpowiednie odzienie. Mowa o „szale frytek i coli” (z dużym sentymentem i emfazą o coli-emblemacie „wielkiego świata”, kojarzona z silnymi emocjami i młodością). Światowit i Świt, imponujące sale kinowe, Markiza na Placu Centralnym, gdzie „rozsadzające mózg” pepsi, architektonicznie ciekawe przedszkole J. Muzykanta i żłobek w Centrum A. Dlaczego potańcówki w Hucie były „PRL-owskie”, jak słyszymy, nie zaś po prostu „potańcówki”


Podziękowania skierowane do przybyłych, chwilowe zamieszanie, ubierane kurtki, odchodzenie od stolików. W trakcie krótkiej chwili klubokawiarnia znowu pozostaje zwykłą klubokawiarnią, mało gości wewnątrz, większość wychodzi i kieruje się prawdopodobnie do swoich mieszkań. Niektórzy przystają na papierosa, by porozmawiać jeszcze chwilę, inni wychodzą w ciemność wieczoru, rozświetloną ulicznymi lampami. Nowohucka przestrzeń stała się bliższa o włos.


Zastanawiamy się, jak można było lepiej poprowadzić to spotkanie, co zrobić, żeby goście zrozumieli koncepcję naszych badań, być może powinniśmy byli zabrać głos? Lecz spotkanie zagęszcza, rodzi burzliwą dyskusję po, w trakcie spotkania na laboratorium. Przestrzeń Nowej Huty, tak silnie w swej strukturze symboliczna, to miejsce w szczególny sposób sensotwórcze, być może warunkujące tym samym sposób o nim pamiętania. Jako miasto-projekt, Nowa Huta ma ciężar własnej symboliki niejako „wpisany” w samą siebie od samego początku – nasi goście musieli się zatem na owej symbolice oprzeć. Wiążą się z tym miejscem silne emocje, „trud przeszłości”, może jego symbolika jest tak wyraźna, gdyż nie zdołała jeszcze obrosnąć mnogością interpretacji? Może dociekliwość, reinterpretowanie, stymulowanie tej mnogości stanie się naszym udziałem?


„Aleja Róż kiedyś naprawdę była Aleją Róż”. Silny sentyment. Czy w dyskursie pamięci o przeszłości Nowej Huty nie gubi się przypadkiem porządek podmiot (ważniejszy zawsze) - przedmiot, kosztem utraty obecności „przeciętnego” człowieka w jego teraźniejszości, sprawach codziennych, w jego „dziś”? „Wywołanych” zostało co najmniej kilka intrygujących dla nas kierunków, których szlakami część z nas podąży w trakcie swoich indywidualnych badań terenowych w ramach projektu. Był to początek, spotkanie coś uruchomiło, jest energia w układzie.


t.w